mar 10

O pewnej zgubie, szczęśliwym odnalezieniu i nauczce na przyszłość.

Łęgi nadbużańskie to – jak już wspominałem miejsce, gdzie praktycznie rzecz biorąc się wychowałem. Nic więc dziwnego, że od czasu do czasu odwiedzam je zaglądając w stare kąty. Tak też było i tym razem.
Późna wiosną roku zeszłego w drodze z pracy do domu wybrałem się zobaczyć jak tam woda na Bugu i czy jest po co na ryby iść. Na łęgi zjechałem stara drogą brukowa przy dawnej elektrowni miejskiej, stamtąd po ogólnie wyjeżdżonych dróżkach do pozostałości starorzecza Bugu zwanych Długie Doły. Na wiosnę gdy jest wysoka woda z Długich Dołów odpływa woda do Bugu – przez co w wielu miejscach powstają dość spore kałuże. Tak więc dojechałem do takiej kałuży przy Pierwszym Długim Dole. Głęboka nie była, dno miała twarde szeroka też nie była – dla terenówki żadna przeszkoda, dla osobówki jednak dość poważna. Na tyle poważna, że jeden z kierowców – właściciel nieco przechodzonej laguny kombi w kolorze jasnozielony metalik uznał, że nie pokona jej na wprost a objedzie nieco boczkiem – bo tam ciek jest węższy i przeskoczy go szybciej. Niestety – pomysł może i dobry, wykonanie nieco gorsze a auto zupełnie do takich celów nieodpowiednie. Wysiadłem z kijanki i popatrzyłem sobie jak kierownik rozpaczliwie walczy o trakcję w miejscu, gdzie trakcji nie ma prawa mieć przez co auto nieuchronnie zmierza w kierunku jądra Ziemi. Równocześnie zauważyłem, że kierownik równie wiekowej i równie przechodzonej Deło Nexii próbuje przy pomocy linki wyciągnąć kolegę. Postanowiłem zapytać – czy aby nie pomóc zanim zrobi sobie krzywdę jakąś. Odpowiedź była negatywna – kierowca Nexii stwierdził, że dadzą radę. Ok – to ja sobie na to popatrzę, szkoda tylko że popcornu nie mam.
Po trzech próbach chłopaki stwierdzili, że jednak rady nie dadzą, nexii na trawie ślizgały się koła, w dodatku miała nieco pod górę.

  • Możesz wyciągnąć kolegę?
  • Nie ma sprawy… Co to jest za lina? Kinetyk?
  • Nie, nie – zwykła holownicza, tylko trochę grubsza. Jeździmy w terenie samurajem, akurat na warsztacie jest.

Czyli chłopaki wiedzą o co chodzi, ale na wszelki wypadek mówię:

  •  Jak jest wklejony, to będę musiał szarpnąć, aby go wyjąć. Postaram się to zrobić delikatnie, żeby czegoś nie urwać.
  •  Ok.

No dobra. Kijankę ustawiłem na stanowisku bojowym, sprzęgiełka pozapinałem, 4L na reduktorze. Problem się zrobił z liną – a właściwie jej podpięciem. U mnie jest zaczep, w lagunie jest zaczep. Lina ma hak, ale tylko z jednej strony. Z drugiej urwany. Może to i lepiej. Hak do zaczepu kijanki zaczepili, do laguny przywiązali. Pierwsza próba, delikatnie na miękko, błoto nie puszcza ale za to puszcza węzeł. No dobra – poprawka wiązania, krzyczę przez okno, że będzie lekkie szarpnięcie. No i było… bardzo lekkie… na tyle jednak silne, że z laguny wziął i się wyrwał zaczep, przeleciał kawałek w powietrzu i upadł na trawę… Nooo, ładny gips… I za co go teraz zaczepić? Kombinujemy… Dobra – pozostaje tylko tylna belka zawieszenia. Może mu zawiasu nie wyrwę. Szarpnięcie – i czuję, że coś wyskoczyło. Mam nadzieję, że to nie belka. Nie… na szczęście wyszła cała laguna. Straty w sprzęcie jakieś niewielkie są – oberwało się poszycie przedniego zderzaka po tym jak zarył w błocie. Wyciągnąłem lagunę na twarde, odmówiłem przyjęcia pieniędzy, po czym – niejako z marszu, dość szybko zaatakowałem wspomnianą wyżej kałużę. Rozbryzg wody był spory i wywołał u mnie wrażenie deja vu… Cholera… gdzieś, kiedyś, coś podobnego przeżyłem… No nic, wrażenie jak szybko przyszło, tak szybko poszło wraz z rozbryzgami wody. Pojechałem kawałek w kierunku Budzyska, zjechałem nad sam Bug w miejsce gdzie lat temu prawie 40 Ojciec mój piękne sandacze łapał nie przejmując się zupełnie faktem, że jako szczyl dwuletni w spławik mu kamieniami rzucałem. Dzisiaj sandaczy już nie ma. Przynajmniej tutaj.
Rozejrzałem się i wróciłem na drogę którą przyjechałem. Zatrzymałem się na chwilę przy żelaznym krzyżu umieszczonym na szczycie dawnego wyrobiska skąd wydobywano piasek. Miejsce to zawsze wydawało mi się nieco tajemnicze, tak jak i to skąd się wziął ów krzyż…
„Krzyż nie znanego pochodzenia wyjęty z dołu obok dnia 24.05.1994. postawiony tu z upomnienia Św. Heleny we śnie A.B.”
Wyrobisko objechałem górą, zaryzykowałem też zjazd po stromej ścianie w dół i równie stromy podjazd. Daliśmy radę.
Uznałem, że na dziś wystarczy i skierowałem kijankę na kurs powrotny tą samą trasą, którą przyjechałem. Po drodze, mniej więcej 100 metrów przed kałużą, którą tak widowiskowo przejechałem minąłem się z pojazdem powszechnie uważanym za terenówkę, chociaż takową nie jest. Pojazd ten jest fabrycznie jeżdżącym bublem z wyjątkowo kiepsko rozwiązanym i wiecznie sprawiającym problemy napędem na 4 koła. Posiadacze takowego auta po usłyszeniu jaką kwotę muszą przeznaczyć na wymianę (bo oczywiście naprawa nie jest możliwa) awaryjnego elementu zwykle idąc po linii najmniejszego oporu demontując tylny wał napędowy. Tak więc w naszej szerokości geograficznej Land Rover Freelander – bo o nim mowa występuje głównie w wersji 4×2 po przekładce z anglika na maglownicy od opla. I taki właśnie egzemplarz minąłem. W kolorze czerwonym był.
Kałużę pokonałem w podobnym stylu jak poprzednio. Przy wyjeździe z łęgów zauważyłem, że w stronę owej kałuży zmierza jakaś frontera, czy też coś zbliżone gabarytami.
Na asfalt wróciłem nieco inną trasą niż przyjechałem i spokojnie bez pośpiechu udałem się ku wsi mojej. Podjechałem pod zamkniętą bramę, zatrzymałem auto, wysiadłem aby ową bramę otworzyć… i stanąłem jak wryty. Patrząc na przedni zderzak zobaczyłem wielki brak… Brak tablicy rejestracyjnej, a częściowo pogięta a częściowo połamana plastikowa ramka zwisała jak ten smętny wuj ze zderzaka… O żesz ty… od razu przypomniałem sobie owo deja vu. No tak – ostatnio w identyczny sposób straciłem tablicę rejestracyjną na Transpolonii Zachód w 2008 roku. Krótka chwila na zastanowienie się co robić – wjechać na podwórko, powiedzieć w domu co i jak i jechać, czy też od razu wbić wsteczny? Zanim jednak rozstrzygnąłem dylemat, na balkonie pojawiła się moja Żona…

  • Co się stało?
  • A wiesz…. kolegę z błota wyciągałem i zgubiłem rejestrację… muszę wrócić i poszukać.
  • Ok. Dobrze się składa. Weź ze sobą dzieciaki.

10 minut później byliśmy w drodze powrotnej na miejsce zdarzenia. Na wszelki wypadek jechałem powoli uważnie lustrując asfalt i pobocza w poszukiwaniu zguby. Nic nie znalazłem. Nie znalazłem nic na drogach, którymi jeździłem po łęgu. Została tylko ta kałuża. Dzieciaki zostały w aucie, ja zdjąłem buty i zacząłem brodzić w zmąconej wodzie próbując gołymi stopami wymacać zgubioną tablice. Przedeptałem tę cholerną kałuże w te i wewte… i nic. W końcu przy samym brzegu ją znalazłem – przykryta była centymetrową warstwą piasku. Podniosłem, opłukałem, stwierdziłem że moja i wrzuciłem do samochodu. Założyłem buty. W tym momencie do kałuży zbliżył się powracający Freelander… Do wody wjechał z rejestracją, wyjechał już bez – o czym kierownik nie wiedział. Machnąłem gościowi, a gdy się zatrzymał i otworzył okno pokazałem mu swoją rejestrację ze słowami:

  • Ja już swoją znalazłem, teraz niech Pan szuka swojej…

Znalazł dość szybko.

Następnego dnia połamaną ramkę wyrzuciłem do śmietnika a tablicę rejestracyjną przynitowałem stalowymi nitami do zderzaka. Trzyma jak złoto.

Autor Rafał Hyrycz

mar 06

Jak wygrałem konkurs na kretyna roku.

Z XVI Terenowego Spotkania u Seby wróciłem z jednym niezbyt dużym uszkodzeniem auta: rozerwaną manszetą przegubu zewnętrznego po lewej stronie auta. Uszkodzenie niezbyt poważne ale nieco upierdliwe w naprawie. Niezwłocznie zakupiłem nowe manszety, nowe opaski zaciskowe i w wolnej chwili – była to sobota – postawiłem kijankę pod kanciapą celem dokonania napraw. Postawiłem pod kanciapą, podniosłem, podparłem, pozbawiłem koła przedniego lewego a w chwilę potem półosi napędowej przedniej lewej. Część prac wykonywałem przy samochodzie, cześć w kanciapie kursując stale na linii na linii kanciapa – kijanka – kanciapa. W tym czasie przy samochodzie kręcił się Młody z ambitnym zamiarem zrobienia sobie krzywdy – a jeśli by się to nie udało – to przynajmniej wyniesienia części leżących pod kijanką narzędzi…

  • tata, a mogę ten klucz???
  • nie synku, nie możesz! zostaw go gdzie jest!
  • dobrze tatusiu. wezmę go jak mogę.
  • ale nie możesz!
  • ale chcę!

No i gadaj tu z takim… Chwilę później musiałem zbierać klucze po podwórku. Znalazły zastosowania alternatywne.
Mimo to naprawa poszła dość sprawnie i wkrótce kijanka stanęła znów na wszystkich czterech kołach… Pochowałem wszystkie graty i narzędzia – niestety o schowaniu puszki ze smarem ŁT43 zapomniałem… otwartej puszki – co należałoby dodać.
W niedzielę Młody dostał się na tę część podwórka, gdzie stała kijanka. Kręcił się dookoła auta – coś tam robił, ale ponieważ jak mi się zdawało – zagrożenia nie było, a jego działania nie miały charakteru destrukcyjnego – nie reagowałem. Jak się okazało w mylnym błędzie tkwiłem…
Rankiem w poniedziałek okazało się, że auto po prawej stronie do wysokości klamek wysmarowane jest na grubo smarem ŁT 43 wygrzebanym przez młodego z pozostawionej przeze mnie nieopatrznie puszki. Chyba z kilogram tego towaru poszło. No nic… pojechałem na myjnię – jakoś to zeszło… Do domu wróciłem i pytam:

  • synek, coś ty mi z tym smarem narobił przy aucie?
  • auto ci zakonserwowałem tatusiu…

Ręce mnie opadły – no bo jak tu się gniewać na synka, co to tatusiowi auto konserwuje centymetrowej grubości warstwa towotu… na wszelki wypadek powiedziałem, aby więcej tego nie robił – bo się gniewać będziemy.
Najbliższe dni pokazały, że konserwacja to nie jedyna rzecz, którą przy kijance wykonał…
A było tak:
W przeciągu dwóch – może trzech dni od momentu usunięcia towotu z karoserii zachciało mi się wracać do domu niekoniecznie po asfalcie. Pojechałem na łęgi nadbużańskie – jest tam sieć dróżek i ścieżek po których można dojechać aż do Turzyna. Ponieważ na tych łęgach praktycznie rzecz biorąc wychowałem się więc były mi one doskonale znane. Te ścieżki, które wybrałem stanowiły łatwą trasę – drogi w większości wyjeżdżone na twardo, trochę piachu – ale nie za dużo a jedyne krytyczne miejsce było przy starorzeczu Bugu, gdzie trzeba było przejechać jedną błotnistą kałużę w miejscu gdzie woda z jednego oczka przepływała do Budzyska. Kałużę tę można było sforsować na dwa sposoby:

  1. Wariant „na wprost” z marszu co wydawało się najłatwiejsze, ale… rzut oka na strukturę i fakturę gruntu wskazywał niezbicie, ze „nasi już tam byli”. I przeorali conieco – co w sumie sprawiło, że wariant „na wprost” został zaopiniowany negatywnie.
  2.  Wariant „lekko w lewo” wydawał się bardziej skomplikowany. Trzeba było odbić nieco w lewo, podjechać pod mała skarpkę i jej szczytem przejechać może z 10 metrów a następnie odbić w prawo, na szybkości przelecieć przez błoto i wyskoczyć na twarde po drugiej stronie kałuży. Tutaj też nasi byli…

No cóż… wybrałem wariant lewy. Wysiadłem z auta, poprzekręcałem sprzęgiełka w piastach kół przednich, na reduktorze zapiąłem 4L, dwójka i jadę. Na skarpę wskoczyłem zgodnie z planem, przejechałem szczytem te kilka metrów jak chciałem, potem w prawo ognia… a tu siurpryza… Bo nie przeskoczyłem nawet połowy tego błota. Auto stanęło. Przetarłem z niedowierzania oczy – bo przecież kijanka nawet tego nie powinna odczuć, włączyłem wsteczny, cofnąłem i druga próba – niestety z równie miernym rezultatem. Do trzech razy sztuka pomyślałem. Trzecia próba zakończyła się identycznie jak dwie poprzednie. Co u licha? Szybki rzut oka na zegarek – i kalkulacja. Jest szósta, dobrze by było abym w domu nie był później niż o siódmej. Jak się zacznę pchać w to błoto – a ewidentnie coś jest nie tak, to w końcu utknę i się będę do rana wygrzebywał. Teraz wciąż jeszcze jestem na trakcji i mogę się wycofać… chwila na zastanowienie i decyzja: wycofać się na z góry upatrzone pozycje. No dobra – najlepiej byłoby zawrócić, ale nie ma miejsca. Pozostaje cofanie grzbietem skarpy. Chyba robię to za nerwowo, bo ciągle zjeżdżam to na jedną to na druga stronę grzbietu… kurde.. .za bardzo w prawo, ale zjeżdżam ze skarpy na którą kilka minut temu wskoczyłem bez problemu i… koniec jazdy. Co u licha? Przednie koła stoją wyżej na skarpie, tylne – teoretycznie na twardej drodze poniżej. Okazuje się, że tylko jedno tylne koło ma trwały kontakt z matką ziemią. Łot da fak? Próby rozbujania auta nie dają rezultatu, lewarowanie w celu podłożenia czegoś pod koło też nie bardzo – z resztą lewarek się zapada a hi – lift leży sobie spokojnie w garażu w towarzystwie tirfora. Pozostaje szpadel, z którym nie bardzo jest co zrobić, gdyż auto nie jest zakopane. Czas mija… za kwadrans siódma… Niedobrze… jak można było wkleić w takim miejscu? Dobra… rozważamy opcje… telefon działa? Działa – to trzeba się Sebkowi pokłonić – może jest w pobliżu i dojedzie. W kontaktach jednak Sebek nie figuruje. No ładnie… w poprzednim telefonie był na pewno. Widocznie przy przenoszeniu danych między aparatami wsiąkł jak kilka innych. Dobra… telefon do Wojtka na szczęście jest. Dzwonię… bateria ma 20% mocy… Ładowarka oczywiście została w osranym focusie. Trzeci dzwonek, Wojtek odbiera. Mówię szybko: utknąłem tu i tu, potrzebuję wsparcia, wystarczy kinetyk. Wojtek na to nieco zdziwiony…

  • no wiesz, ale ja nie mam terenówki…
  • wiem, ale pewnie masz numer do Sebka, on ma sprawną landrynę to może podjedzie i mnie wyciągnie…
  • ok, już wysyłam.

Trzydzieści sekund później dostałem esemesa z numerem do Sebka, który od razu sumiennie dodałem do kontaktów. Dzwonię…

  • Abonent jest poza zasięgiem sieci lub ma wyłączony telefon…
  • no to pozamiatane…

Stan baterii na telefonie: 15%. Dochodzi siódma… 10 minut później dzwonię ponownie. Sebek odbiera, wyjaśniam sprawę, proszę o pomoc i niby wszystko jest na dobrej drodze, ale…

  • a masz kierowcę? Bo przed chwilą piwo wypiłem i nie mogę jechać.
  • no to pozamiatane… słuchaj, a jakby podjechał do Ciebie Wojtek i on by poprowadził?
  • nie ma problemu.

Dobra – pozostaje mieć nadzieję, że Wojtek nie ma planów na wieczór. Kolejny telefon…

  • abo wiesz, Sebek jest po piwie, kierowca potrzebny, mógłbyś ewentualnie landrynę poprowadzić?
  • ok, nie ma problemu, już jadę.

Odłożyłem telefon. 10% mocy… pomoc na szczęście w drodze. Se kurna polatałem…

  • auto ci zakonserwowałem tatusiu… – przeleciały mi przez głowę słowa mojego syna…

No zakonserwowałeś synku gruba warstwą towotu co ją z otwartej puszki wygarnąłeś po tym jak zapomniałem ją sprzątnąć jak manszetę przedniej półosi wymieniałem… Przedniej półosi, przedniej półosi, przedniej??????
No nie… to nie może być prawda…
Wysiadłem z auta… no przecież przekręcałem te sprzęgiełka na 100 procent…
No cóż – okazało się, że Młody nie tylko wysmarował kijankę towotem, ale również przekręcił jedno ze sprzegiełek w pozycję „4×4” drugie pozostawiając w pozycji „4×2”. Ja przed zaatakowaniem skarpy wysiadłem z samochodu i przekręciłem oba sprzęgiełka zupełnie bezwiednie, dzięki czemu jedno ustawiłem w pozycji „4×2” a drugie „4×4”. W takim wypadku napęd nie miał prawa iść na przednie koła. Z ciężkim westchnieniem przekręciłem sprzęgiełko we właściwą pozycję. Kijankę odpaliłem, upewniłem się że mam załączony reduktor, po czym jak gdyby nigdy nic zjechałem ze skarpy..

No dobra – trzeba odwołać odsiecz…

  • cześć, właśnie wygrałem konkurs na kretyna roku…

Autor Rafał Hyrycz