O pewnej zgubie, szczęśliwym odnalezieniu i nauczce na przyszłość.
Łęgi nadbużańskie to – jak już wspominałem miejsce, gdzie praktycznie rzecz biorąc się wychowałem. Nic więc dziwnego, że od czasu do czasu odwiedzam je zaglądając w stare kąty. Tak też było i tym razem.
Późna wiosną roku zeszłego w drodze z pracy do domu wybrałem się zobaczyć jak tam woda na Bugu i czy jest po co na ryby iść. Na łęgi zjechałem stara drogą brukowa przy dawnej elektrowni miejskiej, stamtąd po ogólnie wyjeżdżonych dróżkach do pozostałości starorzecza Bugu zwanych Długie Doły. Na wiosnę gdy jest wysoka woda z Długich Dołów odpływa woda do Bugu – przez co w wielu miejscach powstają dość spore kałuże. Tak więc dojechałem do takiej kałuży przy Pierwszym Długim Dole. Głęboka nie była, dno miała twarde szeroka też nie była – dla terenówki żadna przeszkoda, dla osobówki jednak dość poważna. Na tyle poważna, że jeden z kierowców – właściciel nieco przechodzonej laguny kombi w kolorze jasnozielony metalik uznał, że nie pokona jej na wprost a objedzie nieco boczkiem – bo tam ciek jest węższy i przeskoczy go szybciej. Niestety – pomysł może i dobry, wykonanie nieco gorsze a auto zupełnie do takich celów nieodpowiednie. Wysiadłem z kijanki i popatrzyłem sobie jak kierownik rozpaczliwie walczy o trakcję w miejscu, gdzie trakcji nie ma prawa mieć przez co auto nieuchronnie zmierza w kierunku jądra Ziemi. Równocześnie zauważyłem, że kierownik równie wiekowej i równie przechodzonej Deło Nexii próbuje przy pomocy linki wyciągnąć kolegę. Postanowiłem zapytać – czy aby nie pomóc zanim zrobi sobie krzywdę jakąś. Odpowiedź była negatywna – kierowca Nexii stwierdził, że dadzą radę. Ok – to ja sobie na to popatrzę, szkoda tylko że popcornu nie mam.
Po trzech próbach chłopaki stwierdzili, że jednak rady nie dadzą, nexii na trawie ślizgały się koła, w dodatku miała nieco pod górę.
- Możesz wyciągnąć kolegę?
- Nie ma sprawy… Co to jest za lina? Kinetyk?
- Nie, nie – zwykła holownicza, tylko trochę grubsza. Jeździmy w terenie samurajem, akurat na warsztacie jest.
Czyli chłopaki wiedzą o co chodzi, ale na wszelki wypadek mówię:
- Jak jest wklejony, to będę musiał szarpnąć, aby go wyjąć. Postaram się to zrobić delikatnie, żeby czegoś nie urwać.
- Ok.
No dobra. Kijankę ustawiłem na stanowisku bojowym, sprzęgiełka pozapinałem, 4L na reduktorze. Problem się zrobił z liną – a właściwie jej podpięciem. U mnie jest zaczep, w lagunie jest zaczep. Lina ma hak, ale tylko z jednej strony. Z drugiej urwany. Może to i lepiej. Hak do zaczepu kijanki zaczepili, do laguny przywiązali. Pierwsza próba, delikatnie na miękko, błoto nie puszcza ale za to puszcza węzeł. No dobra – poprawka wiązania, krzyczę przez okno, że będzie lekkie szarpnięcie. No i było… bardzo lekkie… na tyle jednak silne, że z laguny wziął i się wyrwał zaczep, przeleciał kawałek w powietrzu i upadł na trawę… Nooo, ładny gips… I za co go teraz zaczepić? Kombinujemy… Dobra – pozostaje tylko tylna belka zawieszenia. Może mu zawiasu nie wyrwę. Szarpnięcie – i czuję, że coś wyskoczyło. Mam nadzieję, że to nie belka. Nie… na szczęście wyszła cała laguna. Straty w sprzęcie jakieś niewielkie są – oberwało się poszycie przedniego zderzaka po tym jak zarył w błocie. Wyciągnąłem lagunę na twarde, odmówiłem przyjęcia pieniędzy, po czym – niejako z marszu, dość szybko zaatakowałem wspomnianą wyżej kałużę. Rozbryzg wody był spory i wywołał u mnie wrażenie deja vu… Cholera… gdzieś, kiedyś, coś podobnego przeżyłem… No nic, wrażenie jak szybko przyszło, tak szybko poszło wraz z rozbryzgami wody. Pojechałem kawałek w kierunku Budzyska, zjechałem nad sam Bug w miejsce gdzie lat temu prawie 40 Ojciec mój piękne sandacze łapał nie przejmując się zupełnie faktem, że jako szczyl dwuletni w spławik mu kamieniami rzucałem. Dzisiaj sandaczy już nie ma. Przynajmniej tutaj.
Rozejrzałem się i wróciłem na drogę którą przyjechałem. Zatrzymałem się na chwilę przy żelaznym krzyżu umieszczonym na szczycie dawnego wyrobiska skąd wydobywano piasek. Miejsce to zawsze wydawało mi się nieco tajemnicze, tak jak i to skąd się wziął ów krzyż…
„Krzyż nie znanego pochodzenia wyjęty z dołu obok dnia 24.05.1994. postawiony tu z upomnienia Św. Heleny we śnie A.B.”
Wyrobisko objechałem górą, zaryzykowałem też zjazd po stromej ścianie w dół i równie stromy podjazd. Daliśmy radę.
Uznałem, że na dziś wystarczy i skierowałem kijankę na kurs powrotny tą samą trasą, którą przyjechałem. Po drodze, mniej więcej 100 metrów przed kałużą, którą tak widowiskowo przejechałem minąłem się z pojazdem powszechnie uważanym za terenówkę, chociaż takową nie jest. Pojazd ten jest fabrycznie jeżdżącym bublem z wyjątkowo kiepsko rozwiązanym i wiecznie sprawiającym problemy napędem na 4 koła. Posiadacze takowego auta po usłyszeniu jaką kwotę muszą przeznaczyć na wymianę (bo oczywiście naprawa nie jest możliwa) awaryjnego elementu zwykle idąc po linii najmniejszego oporu demontując tylny wał napędowy. Tak więc w naszej szerokości geograficznej Land Rover Freelander – bo o nim mowa występuje głównie w wersji 4×2 po przekładce z anglika na maglownicy od opla. I taki właśnie egzemplarz minąłem. W kolorze czerwonym był.
Kałużę pokonałem w podobnym stylu jak poprzednio. Przy wyjeździe z łęgów zauważyłem, że w stronę owej kałuży zmierza jakaś frontera, czy też coś zbliżone gabarytami.
Na asfalt wróciłem nieco inną trasą niż przyjechałem i spokojnie bez pośpiechu udałem się ku wsi mojej. Podjechałem pod zamkniętą bramę, zatrzymałem auto, wysiadłem aby ową bramę otworzyć… i stanąłem jak wryty. Patrząc na przedni zderzak zobaczyłem wielki brak… Brak tablicy rejestracyjnej, a częściowo pogięta a częściowo połamana plastikowa ramka zwisała jak ten smętny wuj ze zderzaka… O żesz ty… od razu przypomniałem sobie owo deja vu. No tak – ostatnio w identyczny sposób straciłem tablicę rejestracyjną na Transpolonii Zachód w 2008 roku. Krótka chwila na zastanowienie się co robić – wjechać na podwórko, powiedzieć w domu co i jak i jechać, czy też od razu wbić wsteczny? Zanim jednak rozstrzygnąłem dylemat, na balkonie pojawiła się moja Żona…
- Co się stało?
- A wiesz…. kolegę z błota wyciągałem i zgubiłem rejestrację… muszę wrócić i poszukać.
- Ok. Dobrze się składa. Weź ze sobą dzieciaki.
10 minut później byliśmy w drodze powrotnej na miejsce zdarzenia. Na wszelki wypadek jechałem powoli uważnie lustrując asfalt i pobocza w poszukiwaniu zguby. Nic nie znalazłem. Nie znalazłem nic na drogach, którymi jeździłem po łęgu. Została tylko ta kałuża. Dzieciaki zostały w aucie, ja zdjąłem buty i zacząłem brodzić w zmąconej wodzie próbując gołymi stopami wymacać zgubioną tablice. Przedeptałem tę cholerną kałuże w te i wewte… i nic. W końcu przy samym brzegu ją znalazłem – przykryta była centymetrową warstwą piasku. Podniosłem, opłukałem, stwierdziłem że moja i wrzuciłem do samochodu. Założyłem buty. W tym momencie do kałuży zbliżył się powracający Freelander… Do wody wjechał z rejestracją, wyjechał już bez – o czym kierownik nie wiedział. Machnąłem gościowi, a gdy się zatrzymał i otworzył okno pokazałem mu swoją rejestrację ze słowami:
- Ja już swoją znalazłem, teraz niech Pan szuka swojej…
Znalazł dość szybko.
Następnego dnia połamaną ramkę wyrzuciłem do śmietnika a tablicę rejestracyjną przynitowałem stalowymi nitami do zderzaka. Trzyma jak złoto.