lut 27

Lat temu prawie 30 na strychu domu rodzinnego na Ogródkach znalazłem książkę poświęconą budowie, eksploatacji i naprawom pojazdów samochodowych. Z książki tej korzystał mój Ojciec ucząc się w technikum – później najwyraźniej potrzebna już mu nie była. Mnie za to się przydała – chociaż jako mniej więcej dziesięciolatek wielu rzeczy w niej zawartych nie rozumiałem.  Na jedną rzecz chciałbym tylko zwrócić uwagę: był rok mniej więcej 1985 a książka miała swoje pierwsze wydanie gdzieś w końcu lat 60 zeszłego wieku.

Jedną z rzeczy, które nie do końca ogarniałem był jeden ze sposobów naprawy zerwanego gwintu w otworze świecy w głowicy silnika. Autor przedstawiał trzy sposoby takiej naprawy:

  • przegwintowanie otworu i zastosowanie świecy o większej średnicy gwintu;
  • powiększenie otworu wraz z jego przegwintowaniem i zastosowaniem wkładki redukcyjnej;
  • zastosowanie specjalnej wkładki sprężystej.

Wszystkie te sposoby były ilustrowane rysunkami i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie drobny fakt – za cholerę nie mogłem zrozumieć o co chodzi z tą wkładką sprężystą… Drut? Sprężyna? WTF?

Mimo to, autor rozwiązanie zachwalał.

Pytałem Ojca, ale chyba też osobiście się nie zetknął. Przynajmniej wtedy.

 Minęło lat „dziesiąt” i oto stanąłem przed konkretnym wyzwaniem: silnik S03… Junak M10. Singiel – 350 centymetrów sześciennych szczęścia w jednym garnku. Stara konstrukcja – kto zna, ten wie. W karterach tego silnika jest mnóstwo gwintowanych otworów, w które wkręcane są szpilki. Gwinty w tych otworach są przeważnie w dużej części zmęczone, często się zdarza, że przy próbie odkręcenia nakrętki wykręca się szpilka  – często razem z gwintem… Co w takim przypadku zrobić? Ano stosując się do starej szkoły – otwór z gwintem M6 przegwintować na M8  i taką zastosować śrubę. No dobrze… a jak ósemka się nie zmieści, albo też się zerwie to co? Hmmm – to trzeba znaleźć gościa co spawa aluminium, otwór zaspawać, wywiercić, nagwintować abarot na M6 i czekać aż się osra…

W karterach silnika mojego Junaka było kilka takich właśnie zniszczonych otworów ze wspomnieniem po gwincie M6.  Zabrałem je do firmy mojego Szwagra. Zreferowałem co jest do zrobienia i zaczęliśmy rozważać sposoby naprawy tych nieszczęsnych otworów. Zasugerowałem użycie tiga, wiertła i gwintownika. Szwagier odpowiedział, że jego zdaniem takiej konieczności nie będzie, bo można zastosować Helicoil… W tym momencie zacząłem coś kojarzyć… helicoil to taka wkładka sprężysta wkręcana w zniszczony otwór? Niemożliwe, że coś takiego istnieje w rzeczywistości – znam tylko teoretycznie. Okazało się jednak, że istnieje – co więcej Szwagier ma u siebie zestawy umożliwiające naprawę różnych gwintów.

Jak wygląda procedura naprawcza? Jest bardzo prosta i szybka chociaż wymaga użycia specjalnych narzędzi. O warsztatowej staranności nie wspominam.

  • naprawiany otwór należy powiększyć specjalnym kalibrowanym wiertłem;
  • powiększony otwór należy nagwintować specjalnym kalibrowanym gwintownikiem;
  • w nagwintowany otwór przy użyciu specjalnego narzędzia wkręcić ową tajemniczą „wkładkę sprężystą”
  • odłamać ten fragment wkładki, który umożliwiał jej wkręcenie – nie będzie już potrzebny, co więcej jego pozostawienie mogłoby spowodować zmianę położenia wkładki lub zniszczenie gwintu wkręcanej w nią śruby. Wykonuje się to – a jakże – specjalnym do tego celu narzędziem, a w przypadku gwintów większych – szczypcami.

Wkładkę przed wkręceniem można posmarować klejem do połączeń gwintowych z Loctite bądź jego tańszych ale równie dobrych odpowiedników (np. CX80).

Trochę o zaletach…

  • naprawa jest prosta i szybka;
  • w wyniku naprawy otrzymujemy gwint identyczny jak ten zniszczony;
  • wkładka jest stalowa – co jest ważne w przypadku części aluminiowych.

… i trochę o wadach…

  • koszty. Same wkładki nie są aż tak bardzo drogie, natomiast zestawy naprawcze (czyli narzędzia) – to już poważniejszy wydatek. W przypadku gwintu M6 taki zestaw wraz z małym zapasem wkładek to wydatek rzędu 150 złotych. Biorąc pod uwagę, że każdy gwint wymaga innego zestawu… robi się drogawo. Aczkolwiek – wydatek ten powinien się szybko zwrócić.
  • dostępność i powszechność stosowania. Jak wspomniałem na początku wpisu technologia jest znana od dawna, ale znam tylko jeden warsztat samochodowy (w zasadzie montujący instalacje LPG) gdzie jest ona w razie potrzeby stosowana.

Kilka dni temu musiałem naprawić kolejny gwint… Okazało się, że wkładki się skończyły.  W sklepach z artykułami technicznymi w Wyszkowie nie znają, nie wiedzą, nie sprowadzają… Ponieważ sprawa nie była pilna poszukałem na allegro. Znalazłem sklep, który mogę z czystym sumieniem polecić: www.narzedzie.com.pl Mają w ofercie zarówno wkładki jak i zestawy narzędzi.

Na koniec pasowałoby jakoś podsumować ów postęp i zacofanie. Trudno się oprzeć wrażeniu, że postęp w niektórych dziedzinach następuje wyjątkowo opornie i rozwiązania, które powinny być w powszechnym użytku są ciągle nowinkami. W tym konkretnym przypadku miarą postępu jest to, że wkładki można już kupić a nie tylko czytać o nich w książce – przypominam – książka miała swoje pierwsze wydanie w latach ’60 zeszłego wieku. Myślę, że za kolejne 30 lat będą już do nabycia w każdym sklepie żelaznym.

PS. Stosowanie wkładek Helicoil nie jest jedyną metoda naprawy zniszczonego gwintu. Inną – jeszcze lepszą metodą są tzw. inserty firmy Wurth. Zasada naprawy jest podobna jak w przypadku Helicoil – naprawiany otwór powiększa się i gwintuje specjalnym gwintownikiem. Następnie w tak przygotowany otwór wkręca się w/w insert czyli taką wkładkę – coś mniej więcej jak tulejka redukcyjna. Gwint w otworze tej wkładki po wkręceniu jej w otwór kalibruje się specjalnym gwintownikiem, który nie tyle nacina nowy gwint ale rozwalcowuje wkładkę tak aby dobrze dopasowała się do gwintu naciętego w materiale. Ale to już jest wyższa szkoła jazdy – pomimo tego wiem, że są już firmy świadczące tego typu usługi. Przy obecnym trendzie – aby technologia ta trafiła „pod strzechy” – perspektywa czasowa to jakieś 50 lat.

Na Youtube jest mnóstwo filmików, na których można niemalże na własne oczy zapoznać się z opisanymi przeze mnie technologiami. Słowa kluczowe: „helicoil” i „wurth time sert”.

 

Autor Rafał Hyrycz \\ tagi: , ,

sty 09

Dzień dobry Państwu,

Niniejszy wpis kieruję do właścicieli autek typu Moskwicz na pedały – czyli AZAK 🙂
Przygotowuję produkcję krótkiej serii deficytowego towaru jakim są dekielki / kołpaczki kół. Jest możliwość wykonania takowych z blachy aluminiowej grubości 1,5mm.
Ilość – skolko ugodno, myślę że każdy chętny się załapie.
Osoby zainteresowane proszę o kontakt na leonzet(at)op(dot)pl
pozdrawiam
Rafał Hyrycz

Autor Rafał Hyrycz

gru 09

Jakiś czas temu w ramach walki z czasem wolnym popełniłem kompresor warsztatowy…

Opis zmagań z materią i wykorzystaniem elementów przydrożnych jest dostępny tutaj: http://www.pofajrancie.pl/?page_id=1751

Wersja jest rozwojowa ze względu na konieczność wstawienia zdjęć oraz małym apgrejtem konstrukcyjnym.

 

Autor Rafał Hyrycz \\ tagi: , , ,

maj 22

We wpisie dotyczącym „pewnej zguby, szczęśliwym odnalezieniu i nauczce na przyszłość” wspomniałem o tajemniczym krzyżu odnalezionym i ustawionym na wyrobisku piasku. Jakiś czas temu pojechałem z synem moim na ryby w tamte okolice. Obejrzałem sobie ten krzyż nieco dokładniej: porządna kowalska robota wykuta w prawdziwym żelazie. Dawniej kowali w Wyszkowie i okolicach było kilku – między innymi mój Ś.†P. Dziadek. W Dziadkowej kuźni praktycznie rzecz biorąc wychowałem się i nie kojarzę aby Dziadek miał kiedykolwiek na kowadle tego typu robotę. Więc to raczej nie On wykonał ten krzyż.

Kilka dni później wraz z Żoną i dzieciakami pojechaliśmy na  brańszczykowski cmentarz odwiedzić groby bliskich. Przechodząc pomiędzy grobami natknąłem się na krzyż bardzo podobny do tego, który widziałem nad Bugiem. Pomimo pewnych różnic widać było, że wyszły one z tego samego kowadła i tego samego młota prowadzonego tą samą ręką. Czyli majster musiał pochodzić z Brańszczyka lub okolic. W Brańszczyku, z tego co wiem było dwóch kowali. Wnuka jednego z nich znam osobiście. Popytam, może będzie coś wiedział. W każdym bądź razie temat uważam za rozwojowy i myślę, że na jednym suplemencie się nie skończy.

 

Autor Rafał Hyrycz

mar 10

O pewnej zgubie, szczęśliwym odnalezieniu i nauczce na przyszłość.

Łęgi nadbużańskie to – jak już wspominałem miejsce, gdzie praktycznie rzecz biorąc się wychowałem. Nic więc dziwnego, że od czasu do czasu odwiedzam je zaglądając w stare kąty. Tak też było i tym razem.
Późna wiosną roku zeszłego w drodze z pracy do domu wybrałem się zobaczyć jak tam woda na Bugu i czy jest po co na ryby iść. Na łęgi zjechałem stara drogą brukowa przy dawnej elektrowni miejskiej, stamtąd po ogólnie wyjeżdżonych dróżkach do pozostałości starorzecza Bugu zwanych Długie Doły. Na wiosnę gdy jest wysoka woda z Długich Dołów odpływa woda do Bugu – przez co w wielu miejscach powstają dość spore kałuże. Tak więc dojechałem do takiej kałuży przy Pierwszym Długim Dole. Głęboka nie była, dno miała twarde szeroka też nie była – dla terenówki żadna przeszkoda, dla osobówki jednak dość poważna. Na tyle poważna, że jeden z kierowców – właściciel nieco przechodzonej laguny kombi w kolorze jasnozielony metalik uznał, że nie pokona jej na wprost a objedzie nieco boczkiem – bo tam ciek jest węższy i przeskoczy go szybciej. Niestety – pomysł może i dobry, wykonanie nieco gorsze a auto zupełnie do takich celów nieodpowiednie. Wysiadłem z kijanki i popatrzyłem sobie jak kierownik rozpaczliwie walczy o trakcję w miejscu, gdzie trakcji nie ma prawa mieć przez co auto nieuchronnie zmierza w kierunku jądra Ziemi. Równocześnie zauważyłem, że kierownik równie wiekowej i równie przechodzonej Deło Nexii próbuje przy pomocy linki wyciągnąć kolegę. Postanowiłem zapytać – czy aby nie pomóc zanim zrobi sobie krzywdę jakąś. Odpowiedź była negatywna – kierowca Nexii stwierdził, że dadzą radę. Ok – to ja sobie na to popatrzę, szkoda tylko że popcornu nie mam.
Po trzech próbach chłopaki stwierdzili, że jednak rady nie dadzą, nexii na trawie ślizgały się koła, w dodatku miała nieco pod górę.

  • Możesz wyciągnąć kolegę?
  • Nie ma sprawy… Co to jest za lina? Kinetyk?
  • Nie, nie – zwykła holownicza, tylko trochę grubsza. Jeździmy w terenie samurajem, akurat na warsztacie jest.

Czyli chłopaki wiedzą o co chodzi, ale na wszelki wypadek mówię:

  •  Jak jest wklejony, to będę musiał szarpnąć, aby go wyjąć. Postaram się to zrobić delikatnie, żeby czegoś nie urwać.
  •  Ok.

No dobra. Kijankę ustawiłem na stanowisku bojowym, sprzęgiełka pozapinałem, 4L na reduktorze. Problem się zrobił z liną – a właściwie jej podpięciem. U mnie jest zaczep, w lagunie jest zaczep. Lina ma hak, ale tylko z jednej strony. Z drugiej urwany. Może to i lepiej. Hak do zaczepu kijanki zaczepili, do laguny przywiązali. Pierwsza próba, delikatnie na miękko, błoto nie puszcza ale za to puszcza węzeł. No dobra – poprawka wiązania, krzyczę przez okno, że będzie lekkie szarpnięcie. No i było… bardzo lekkie… na tyle jednak silne, że z laguny wziął i się wyrwał zaczep, przeleciał kawałek w powietrzu i upadł na trawę… Nooo, ładny gips… I za co go teraz zaczepić? Kombinujemy… Dobra – pozostaje tylko tylna belka zawieszenia. Może mu zawiasu nie wyrwę. Szarpnięcie – i czuję, że coś wyskoczyło. Mam nadzieję, że to nie belka. Nie… na szczęście wyszła cała laguna. Straty w sprzęcie jakieś niewielkie są – oberwało się poszycie przedniego zderzaka po tym jak zarył w błocie. Wyciągnąłem lagunę na twarde, odmówiłem przyjęcia pieniędzy, po czym – niejako z marszu, dość szybko zaatakowałem wspomnianą wyżej kałużę. Rozbryzg wody był spory i wywołał u mnie wrażenie deja vu… Cholera… gdzieś, kiedyś, coś podobnego przeżyłem… No nic, wrażenie jak szybko przyszło, tak szybko poszło wraz z rozbryzgami wody. Pojechałem kawałek w kierunku Budzyska, zjechałem nad sam Bug w miejsce gdzie lat temu prawie 40 Ojciec mój piękne sandacze łapał nie przejmując się zupełnie faktem, że jako szczyl dwuletni w spławik mu kamieniami rzucałem. Dzisiaj sandaczy już nie ma. Przynajmniej tutaj.
Rozejrzałem się i wróciłem na drogę którą przyjechałem. Zatrzymałem się na chwilę przy żelaznym krzyżu umieszczonym na szczycie dawnego wyrobiska skąd wydobywano piasek. Miejsce to zawsze wydawało mi się nieco tajemnicze, tak jak i to skąd się wziął ów krzyż…
„Krzyż nie znanego pochodzenia wyjęty z dołu obok dnia 24.05.1994. postawiony tu z upomnienia Św. Heleny we śnie A.B.”
Wyrobisko objechałem górą, zaryzykowałem też zjazd po stromej ścianie w dół i równie stromy podjazd. Daliśmy radę.
Uznałem, że na dziś wystarczy i skierowałem kijankę na kurs powrotny tą samą trasą, którą przyjechałem. Po drodze, mniej więcej 100 metrów przed kałużą, którą tak widowiskowo przejechałem minąłem się z pojazdem powszechnie uważanym za terenówkę, chociaż takową nie jest. Pojazd ten jest fabrycznie jeżdżącym bublem z wyjątkowo kiepsko rozwiązanym i wiecznie sprawiającym problemy napędem na 4 koła. Posiadacze takowego auta po usłyszeniu jaką kwotę muszą przeznaczyć na wymianę (bo oczywiście naprawa nie jest możliwa) awaryjnego elementu zwykle idąc po linii najmniejszego oporu demontując tylny wał napędowy. Tak więc w naszej szerokości geograficznej Land Rover Freelander – bo o nim mowa występuje głównie w wersji 4×2 po przekładce z anglika na maglownicy od opla. I taki właśnie egzemplarz minąłem. W kolorze czerwonym był.
Kałużę pokonałem w podobnym stylu jak poprzednio. Przy wyjeździe z łęgów zauważyłem, że w stronę owej kałuży zmierza jakaś frontera, czy też coś zbliżone gabarytami.
Na asfalt wróciłem nieco inną trasą niż przyjechałem i spokojnie bez pośpiechu udałem się ku wsi mojej. Podjechałem pod zamkniętą bramę, zatrzymałem auto, wysiadłem aby ową bramę otworzyć… i stanąłem jak wryty. Patrząc na przedni zderzak zobaczyłem wielki brak… Brak tablicy rejestracyjnej, a częściowo pogięta a częściowo połamana plastikowa ramka zwisała jak ten smętny wuj ze zderzaka… O żesz ty… od razu przypomniałem sobie owo deja vu. No tak – ostatnio w identyczny sposób straciłem tablicę rejestracyjną na Transpolonii Zachód w 2008 roku. Krótka chwila na zastanowienie się co robić – wjechać na podwórko, powiedzieć w domu co i jak i jechać, czy też od razu wbić wsteczny? Zanim jednak rozstrzygnąłem dylemat, na balkonie pojawiła się moja Żona…

  • Co się stało?
  • A wiesz…. kolegę z błota wyciągałem i zgubiłem rejestrację… muszę wrócić i poszukać.
  • Ok. Dobrze się składa. Weź ze sobą dzieciaki.

10 minut później byliśmy w drodze powrotnej na miejsce zdarzenia. Na wszelki wypadek jechałem powoli uważnie lustrując asfalt i pobocza w poszukiwaniu zguby. Nic nie znalazłem. Nie znalazłem nic na drogach, którymi jeździłem po łęgu. Została tylko ta kałuża. Dzieciaki zostały w aucie, ja zdjąłem buty i zacząłem brodzić w zmąconej wodzie próbując gołymi stopami wymacać zgubioną tablice. Przedeptałem tę cholerną kałuże w te i wewte… i nic. W końcu przy samym brzegu ją znalazłem – przykryta była centymetrową warstwą piasku. Podniosłem, opłukałem, stwierdziłem że moja i wrzuciłem do samochodu. Założyłem buty. W tym momencie do kałuży zbliżył się powracający Freelander… Do wody wjechał z rejestracją, wyjechał już bez – o czym kierownik nie wiedział. Machnąłem gościowi, a gdy się zatrzymał i otworzył okno pokazałem mu swoją rejestrację ze słowami:

  • Ja już swoją znalazłem, teraz niech Pan szuka swojej…

Znalazł dość szybko.

Następnego dnia połamaną ramkę wyrzuciłem do śmietnika a tablicę rejestracyjną przynitowałem stalowymi nitami do zderzaka. Trzyma jak złoto.

Autor Rafał Hyrycz

mar 06

Jak wygrałem konkurs na kretyna roku.

Z XVI Terenowego Spotkania u Seby wróciłem z jednym niezbyt dużym uszkodzeniem auta: rozerwaną manszetą przegubu zewnętrznego po lewej stronie auta. Uszkodzenie niezbyt poważne ale nieco upierdliwe w naprawie. Niezwłocznie zakupiłem nowe manszety, nowe opaski zaciskowe i w wolnej chwili – była to sobota – postawiłem kijankę pod kanciapą celem dokonania napraw. Postawiłem pod kanciapą, podniosłem, podparłem, pozbawiłem koła przedniego lewego a w chwilę potem półosi napędowej przedniej lewej. Część prac wykonywałem przy samochodzie, cześć w kanciapie kursując stale na linii na linii kanciapa – kijanka – kanciapa. W tym czasie przy samochodzie kręcił się Młody z ambitnym zamiarem zrobienia sobie krzywdy – a jeśli by się to nie udało – to przynajmniej wyniesienia części leżących pod kijanką narzędzi…

  • tata, a mogę ten klucz???
  • nie synku, nie możesz! zostaw go gdzie jest!
  • dobrze tatusiu. wezmę go jak mogę.
  • ale nie możesz!
  • ale chcę!

No i gadaj tu z takim… Chwilę później musiałem zbierać klucze po podwórku. Znalazły zastosowania alternatywne.
Mimo to naprawa poszła dość sprawnie i wkrótce kijanka stanęła znów na wszystkich czterech kołach… Pochowałem wszystkie graty i narzędzia – niestety o schowaniu puszki ze smarem ŁT43 zapomniałem… otwartej puszki – co należałoby dodać.
W niedzielę Młody dostał się na tę część podwórka, gdzie stała kijanka. Kręcił się dookoła auta – coś tam robił, ale ponieważ jak mi się zdawało – zagrożenia nie było, a jego działania nie miały charakteru destrukcyjnego – nie reagowałem. Jak się okazało w mylnym błędzie tkwiłem…
Rankiem w poniedziałek okazało się, że auto po prawej stronie do wysokości klamek wysmarowane jest na grubo smarem ŁT 43 wygrzebanym przez młodego z pozostawionej przeze mnie nieopatrznie puszki. Chyba z kilogram tego towaru poszło. No nic… pojechałem na myjnię – jakoś to zeszło… Do domu wróciłem i pytam:

  • synek, coś ty mi z tym smarem narobił przy aucie?
  • auto ci zakonserwowałem tatusiu…

Ręce mnie opadły – no bo jak tu się gniewać na synka, co to tatusiowi auto konserwuje centymetrowej grubości warstwa towotu… na wszelki wypadek powiedziałem, aby więcej tego nie robił – bo się gniewać będziemy.
Najbliższe dni pokazały, że konserwacja to nie jedyna rzecz, którą przy kijance wykonał…
A było tak:
W przeciągu dwóch – może trzech dni od momentu usunięcia towotu z karoserii zachciało mi się wracać do domu niekoniecznie po asfalcie. Pojechałem na łęgi nadbużańskie – jest tam sieć dróżek i ścieżek po których można dojechać aż do Turzyna. Ponieważ na tych łęgach praktycznie rzecz biorąc wychowałem się więc były mi one doskonale znane. Te ścieżki, które wybrałem stanowiły łatwą trasę – drogi w większości wyjeżdżone na twardo, trochę piachu – ale nie za dużo a jedyne krytyczne miejsce było przy starorzeczu Bugu, gdzie trzeba było przejechać jedną błotnistą kałużę w miejscu gdzie woda z jednego oczka przepływała do Budzyska. Kałużę tę można było sforsować na dwa sposoby:

  1. Wariant „na wprost” z marszu co wydawało się najłatwiejsze, ale… rzut oka na strukturę i fakturę gruntu wskazywał niezbicie, ze „nasi już tam byli”. I przeorali conieco – co w sumie sprawiło, że wariant „na wprost” został zaopiniowany negatywnie.
  2.  Wariant „lekko w lewo” wydawał się bardziej skomplikowany. Trzeba było odbić nieco w lewo, podjechać pod mała skarpkę i jej szczytem przejechać może z 10 metrów a następnie odbić w prawo, na szybkości przelecieć przez błoto i wyskoczyć na twarde po drugiej stronie kałuży. Tutaj też nasi byli…

No cóż… wybrałem wariant lewy. Wysiadłem z auta, poprzekręcałem sprzęgiełka w piastach kół przednich, na reduktorze zapiąłem 4L, dwójka i jadę. Na skarpę wskoczyłem zgodnie z planem, przejechałem szczytem te kilka metrów jak chciałem, potem w prawo ognia… a tu siurpryza… Bo nie przeskoczyłem nawet połowy tego błota. Auto stanęło. Przetarłem z niedowierzania oczy – bo przecież kijanka nawet tego nie powinna odczuć, włączyłem wsteczny, cofnąłem i druga próba – niestety z równie miernym rezultatem. Do trzech razy sztuka pomyślałem. Trzecia próba zakończyła się identycznie jak dwie poprzednie. Co u licha? Szybki rzut oka na zegarek – i kalkulacja. Jest szósta, dobrze by było abym w domu nie był później niż o siódmej. Jak się zacznę pchać w to błoto – a ewidentnie coś jest nie tak, to w końcu utknę i się będę do rana wygrzebywał. Teraz wciąż jeszcze jestem na trakcji i mogę się wycofać… chwila na zastanowienie i decyzja: wycofać się na z góry upatrzone pozycje. No dobra – najlepiej byłoby zawrócić, ale nie ma miejsca. Pozostaje cofanie grzbietem skarpy. Chyba robię to za nerwowo, bo ciągle zjeżdżam to na jedną to na druga stronę grzbietu… kurde.. .za bardzo w prawo, ale zjeżdżam ze skarpy na którą kilka minut temu wskoczyłem bez problemu i… koniec jazdy. Co u licha? Przednie koła stoją wyżej na skarpie, tylne – teoretycznie na twardej drodze poniżej. Okazuje się, że tylko jedno tylne koło ma trwały kontakt z matką ziemią. Łot da fak? Próby rozbujania auta nie dają rezultatu, lewarowanie w celu podłożenia czegoś pod koło też nie bardzo – z resztą lewarek się zapada a hi – lift leży sobie spokojnie w garażu w towarzystwie tirfora. Pozostaje szpadel, z którym nie bardzo jest co zrobić, gdyż auto nie jest zakopane. Czas mija… za kwadrans siódma… Niedobrze… jak można było wkleić w takim miejscu? Dobra… rozważamy opcje… telefon działa? Działa – to trzeba się Sebkowi pokłonić – może jest w pobliżu i dojedzie. W kontaktach jednak Sebek nie figuruje. No ładnie… w poprzednim telefonie był na pewno. Widocznie przy przenoszeniu danych między aparatami wsiąkł jak kilka innych. Dobra… telefon do Wojtka na szczęście jest. Dzwonię… bateria ma 20% mocy… Ładowarka oczywiście została w osranym focusie. Trzeci dzwonek, Wojtek odbiera. Mówię szybko: utknąłem tu i tu, potrzebuję wsparcia, wystarczy kinetyk. Wojtek na to nieco zdziwiony…

  • no wiesz, ale ja nie mam terenówki…
  • wiem, ale pewnie masz numer do Sebka, on ma sprawną landrynę to może podjedzie i mnie wyciągnie…
  • ok, już wysyłam.

Trzydzieści sekund później dostałem esemesa z numerem do Sebka, który od razu sumiennie dodałem do kontaktów. Dzwonię…

  • Abonent jest poza zasięgiem sieci lub ma wyłączony telefon…
  • no to pozamiatane…

Stan baterii na telefonie: 15%. Dochodzi siódma… 10 minut później dzwonię ponownie. Sebek odbiera, wyjaśniam sprawę, proszę o pomoc i niby wszystko jest na dobrej drodze, ale…

  • a masz kierowcę? Bo przed chwilą piwo wypiłem i nie mogę jechać.
  • no to pozamiatane… słuchaj, a jakby podjechał do Ciebie Wojtek i on by poprowadził?
  • nie ma problemu.

Dobra – pozostaje mieć nadzieję, że Wojtek nie ma planów na wieczór. Kolejny telefon…

  • abo wiesz, Sebek jest po piwie, kierowca potrzebny, mógłbyś ewentualnie landrynę poprowadzić?
  • ok, nie ma problemu, już jadę.

Odłożyłem telefon. 10% mocy… pomoc na szczęście w drodze. Se kurna polatałem…

  • auto ci zakonserwowałem tatusiu… – przeleciały mi przez głowę słowa mojego syna…

No zakonserwowałeś synku gruba warstwą towotu co ją z otwartej puszki wygarnąłeś po tym jak zapomniałem ją sprzątnąć jak manszetę przedniej półosi wymieniałem… Przedniej półosi, przedniej półosi, przedniej??????
No nie… to nie może być prawda…
Wysiadłem z auta… no przecież przekręcałem te sprzęgiełka na 100 procent…
No cóż – okazało się, że Młody nie tylko wysmarował kijankę towotem, ale również przekręcił jedno ze sprzegiełek w pozycję „4×4” drugie pozostawiając w pozycji „4×2”. Ja przed zaatakowaniem skarpy wysiadłem z samochodu i przekręciłem oba sprzęgiełka zupełnie bezwiednie, dzięki czemu jedno ustawiłem w pozycji „4×2” a drugie „4×4”. W takim wypadku napęd nie miał prawa iść na przednie koła. Z ciężkim westchnieniem przekręciłem sprzęgiełko we właściwą pozycję. Kijankę odpaliłem, upewniłem się że mam załączony reduktor, po czym jak gdyby nigdy nic zjechałem ze skarpy..

No dobra – trzeba odwołać odsiecz…

  • cześć, właśnie wygrałem konkurs na kretyna roku…

Autor Rafał Hyrycz

sty 30

Są takie drobiazgi, które potrafią skutecznie utrudnić życie i napsuć przy tym sporo krwi… To będzie krótka opowieść o jednym takim drobiazgu.

Cała historia zaczęła się mniej więcej rok temu. Któregoś zimowego dnia odpaliłem kijankę z podniesioną maską – coś tam chciałem sprawdzić. Ze zdziwieniem zobaczyłem, że spaliny – a przynajmniej pewna ich część leci niezupełnie tam gdzie powinna – czyli przez połączenie kolektora wydechowego z kolankiem rury wydechowej z pominięciem reszty wydechu bezpośrednio do atmosfery.

Hmmm…

Podrapałem się w zakola i w głowie zaświtało mi, że poza przykrymi efektami dźwiękowymi w postaci pierdzącego wydechu usterka ta może mieć wpływ na pracę silnika – takie tam drobiazgi jak chociażby moc i zużycie paliwa. Ostatnio to pierwsze było jakby za małe, a to drugie jakby za duże. Wieczorem poczytałem w necie to i owo – wyszło na to, że mogę mieć rację.

Wydawałoby się, że wymiana takiej uszczelki nie powinna być problemem. Ot – odkręcić trzy nakrętki, starą wyjąć, nową włożyć, zakręcić i zapomnieć o sprawie. Problem pojawił się nieoczekiwanie już na etapie zakupu nowej uszczelki. W sklepach internetowych nie występuje, w dwóch autoryzowanych serwisach też nie występowała. Coś mówili o sprowadzeniu na zamówienie. No cóż… nie chciało mi się czekać.

Wymontowałem starą uszczelkę – była wykonana z dwóch warstw blachy stalowej a przynajmniej tyle z niej zostało. Liczne pęknięcia i odkształcenia mówiły jedno: o szczelności można zapomnieć.

Wyszukałem w warsztacie kawałek blachy miedzianej stosownej grubości, wyciąłem z niego nową uszczelkę. Potem wyżarzyłem aby była miękka i dobrze się układała. Całość poskładałem do kupy. Z efektów byłem przez jakiś czas nawet zadowolony, chociaż poprawa dotyczyła głównie warstwy dźwiękowej.

Połączenie wkrótce niestety straciło swoją szczelność. Dorobiłem kolejną uszczelkę – tym razem z nieco grubszej blachy, co sprawiło że resurs szczelności połączenia nieco się wydłużył.

W grudniu problem powrócił. Wydech pierdzi, spaliny lecą bokiem, auto pali jak smok a dodatkowo „czekendżyn” błyska wszystkimi możliwymi błędami – co ciekawe – tylko na LPG.

nowa uszczelka

Radosna twórczość rzeźbiarska

resztki starej

Nieważne ile brakuje, ważne ile zostało.

Po namyśle zrezygnowałem z dorabiania kolejnej miedzianej uszczelki, która i tak nie uszczelni niczego. W sklepach internetowych część ta nadal nie występowała, do serwisu mam za daleko. Zamiast tego zakupiłem w motoryzacyjnym pierwszą lepszą metalowa uszczelkę o stosownej średnicy otworu z trzema otworami pod śruby. Oczywiście na właściwy rozstaw tychże otworów nie było co liczyć, więc trzeba je było nieco przerobić – teraz zamiast trzech otworów są trzy wcięcia. Dzięki temu da się ją zamontować w miejsce oryginalnej. Ta uszczelka wykonana jest z pięciu warstw blachy stalowej a otwór ma dodatkowo okucie.

Demontaż starej i montaż nowej poszedł w miarę gładko , jeśli nie liczyć jednego drobnego spazmu, gdyż albowiem ponieważ jedna z nakrętek uznała za stosowne wykręcić się razem ze szpilką. Ze starej uszczelki zostały strzępy, nowa pasowała nawet nieźle, ale jakby było jej z pół centymetra więcej po obwodzie to byłoby jeszcze lepiej. Auto ucichło, „czekendżyna” z rzadka i na krótko się zapala – ale podejrzewam, że jest to kwestia rozjechanej regulacji instalacji LPG. Wychodzi na to, że będę musiał sobie zakupić kabelek i samemu zestroić sekwencję.

Przez jakiś czas na pewno będzie dobrze. Potem się zobaczy 🙂

Autor Rafał Hyrycz

sty 29

Mniej więcej rok temu zupełnym przypadkiem zauważyłem w kijance problem…

No problem jest…
Elektryczny w sensie… a odbiorniki prądu elektrycznego, ich zasilanie i problemy z nimi związane napawają mnie obrzydzeniem .
Do rzeczy jednak – bo to w sumie mimo wszystko wesołe.
Otwieram sobie tylną klapę i co? Ano na desce rozdzielczej zapala mi się lampka sygnalizująca włączenie ogrzewania tylnej szyby… tyle, że ogrzewanie to nie jest włączone dodatkowo lampka gaśnie po otwarciu przednich lewych drzwi, tylko po to aby zapalić się natychmiast po ich zamknięciu… Łot da fak?
Ale, ale…
Nie działa jednocześnie i to od dłuższego czasu lampka oświetlająca bagażnik… Żarówka sprawna, lampka kaput… No to tylny boczek z bagażnika out – no i mamy co? Bajpas Kurna chata – bajpas pociągnięty z zasilania czujnika zamknięcia tylnych prawych drzwi do zasilania lampki bagażnika… Tylko, że toto nie działa… Mało tego – wygląda na to, że czujnik nie działa. Demontaż – czujnik sprawny. Hmm Bajdełej – tego bajpasa widziałem już wcześniej, ale nie wnikałem… Zapadła decyzja o odcięciu drania, skoro i tak nie działa. Odcięcie spowodowało zgaśnięcie lampki od grzania tylnej szyby – i w sumie o to chodziło.
Ale… Nosz [cenzura], nie może być bez ale…
Lampka w bagażniku nadal uparcie nie świeci…
Szybki rzut oka na schemat elektryczny – zasilanie powinna dostawać z czujnika zamknięcia tylnej klapy, przewód zielony z żółtym paskiem… Aaaa prościzna…
30 sekund później przy samochodzie…
A gdzie jest ten osrany czujnik zamknięcia tylnej klapy Nie wiadomo… lecimy za wiązką… demontaż plastików w bagażniku… demontaż tapicerki tylnej klapy… eeee cooo???? ten czujnik jest w zamku???
Dobra – sprawdzę multimetrem….
[cenzura]
Multimetr stwierdził, że [cenzura] i nie robi
No cóż…
Usiadłem za kierownicą i przycisnąłem przycisk elektrycznego otwierania bagażnika… Wciśnięcie klawisza spowodowało, że na desce rozdzielczej znów zabłysła lampka od grzania tylnej szyby…
Tego było już za wiele… starannie zamknąłem samochód i udałem się do mniej stresujących zajęć.

Kilka dni później rozebrałem ten zamek. Czujnik faktycznie jest w środku. Rozebrałem, wyczyściłem, poskładałem do kupy z powrotem. Efektu brak.

W maju nastąpił istotny przełom…

Światełko w bagażniku… się naprawiło. Amazing self-repair ability 🙂
Nie wiem jak, nie wiem czemu. Nieważne z resztą. W zasadzie to trafiłem jedno podejrzane miejsce na kablu zasilającym grzanie tylnej szyby – izolacja na wtyczce była uszkodzona i częściowo zwęglona. Dałem nową koszulkę, przywaliłem kułakiem w okolice zamka klapy i światełko się pojawiło. Pytanie co pomogło? Izolacja czy piącha?

Procedura odpalania światełka w bagażniku:
– bagażnik otworzyć;
– przełączyć guzik na światełku w pozycję „on”;
– jebn[…]ć z liścia w okolice zamka w celu wywołania przepływu prądu.

Nie wiedziałem, że to takie proste

Po niecałym roku…

Światełko i kontrolka wsiadły mi na ambicję – tak więc całe dzisiejsze popołudnie zeszło mi na nierównej walce z tymi upartymi urządzeniami. Dodatkowo próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie: „dlaczego nie grzeje tylna szyba?”

Jako motto do rozważań przyjąłem to co:
czesław&jarząbek napisał(a):
„wiązka klapy i masa tejże”

Tak więc wiązkę z klapy wyprułem. Zanim jednak to zrobiłem to odkryłem przyczynę niedziałania grzałki tylnej szyby. Banał – z jakiegoś powodu odłączył się kabel. Wyprutą wiązkę przejrzałem starannie do bólu w oczach i nie stwierdziłem nic. Żadnego uszkodzenia mechanicznego, żadnego przetarcia czy załamania. Czyli wiązka to najwyraźniej był fałszywy trop.
Wpakowałem wiązkę abarot w klapę, popodłączałem wszystko tak jak było…
Światełko to zapalało się to gasło naprzemian z kontrolką od grzania tylnej szyby. Ruszanie wiązką nie zmieniało tego stanu, natomiastporuszanie klapą – jak najbardziej. W zależności od położenia klapy względem upadu paliło się albo światełko, albo kontrolka albo można było uzyskać stan pośredni gdy żarzyło się jedno i drugie. Masa… kurna chata… jak tu jest realizowana masa? Szybka analiza – na teleskopach klapy nie, bo na końcach teleskopów są wkładki plastikowe i prąd nie przejdzie. A więc pozostają zawiasy. Zawiasy zużyte, skorodowane więc i masa może być kiepska. Jak klapa jest zamknięta to masa idzie przez zamek. No dobra… skoro tak… kawałkiem kabla połączyłem klapę z resztą nadwozia. Kontrolka – jak się tego spodziewałem zgasła a światełko zapaliło się. No to mamy cię bratku 🙂

Ciemna masa :)

Ciemna masa 🙂

Rozwiązanie problemu było banalne. 25 centymetrów grubego kabla z dwiema końcówkami pod śruby. Jeden koniec pod śrubę mocującą zawias do klapy, drugi pod śrubę mocującą teleskop do nadwozia.

I kolejny fundamentalny problem rozwiązany 🙂

Autor Rafał Hyrycz

wrz 22

Jakis czas temu w dziale KIA na forum4x4.pl padło pytanie skąd wziąć ewentualnie czym zastąpić odbój koła zapasowego? Nie bardzo wiedziałem co odpowiedzieć, skierowanie pytającego do serwisu wydawało się zbyt banalne… zasugerowałem wykonanie nowego odboju na ten przykład z krażka hokejowego – nie zastanawiając się zbyt mocno czy pomysł ten ma jakąkolwiek szansę realizacji. Do czasu…

Tak jakos ze trzy tygodnie temu podczas pobieżnej lustracji stelaża koła zapasowego odkryłem dwie niepokojące rzeczy. Pierwsza z nich ta taka, że w kilku miejscach popękały spawy łączące poszczególne elementy stelaża. Poprawić tego jeszcze nie poprawiłem, ale zająć się tematem trzeba będzie niedługo.Druga zaś sprawa to taka, że z odboju zostały generalnie wióry – rozlazł się on całkowicie. To co z niego zostało zdemontowałem i przeniosłem do kanciapy celem ustalenia co dalej… Niestety na szybko nic nie dało się nic zrobić. Przez kilka dni jeździłem więc bez tego elementu, ale piszczenie i hałas generowany przez nie dociśnięta klapę i luźny stelaż dawał się nieco we znaki. Coś trzeba było wymyśleć. Zaglądam więc do jednego sklepu z gratami do kijanek… nie ma, w drugim… nie ma, w trzecim… nie ma. Allegro – nie ma. W serwisie nie pytałem. Pewnie mają w Korei. Olśnienia doznałem w sklepie budowlanym, gdzie na jednej z półek znalazłem gumowy odbój do drzwi mocowany do podłogi. Ma on kształt ściętego stożka, przelotowy otwór na śrubę czy też wkręt oraz podebranie w górnej części służące do tego aby łeb owej śruby mógł się schować i nie wystawać. Średnica – nieco mniejsza niż oryginał, ale to nie problem, długością pasował akurat. Oczywiście nie obyło się bez rzeźby.

Pierwsza sprawa – odbój ten jak wspomniałem ma podebranie do schowania łba śruby mocującej. Ma – ale przydałoby się drugie nieco większe i z drugiej strony. No cóż – gdybym dysponował tokarką to załatwiłbym sprawę na szybkości. Niestety nie dysponowałem. Miałem za to dremela i ostry frez, więc w ciągu godziny wykonałem stosowne podebranie – średnica ok 25mm, głębokość około 20. Następnie z szuflady w kanciapie wygrzebałem dwie śruby dziesiątki z pełnym drobnym gwintem – bo takowy nacięty jest w otworze stelaża, gdzie wkręcony jest odbój. Po sfazowaniu łbów zespawałem je obie do kupy spaw wyrównałem do oryginalnego sześciokata pod klucz 17. Śruby należało trochę poprzycinać. Dalej to prościzna – na jedną ze śrub nalezy założyć podkładke dużej średnicy, nastepnie przerobiony odbój, koleną podkładkę i wszystko skręcić odpowiednią nakrętka. Chciałem dać samokontrującą, ale była za wysoka. Reszta to kosmetyka – tu przyciąć, tam podszlifować, zamontować, wyregulować… Zamontowany i wyregulowany na długość odbój zabezpieczyłem nakrętką samokontrującą. I działa. 🙂

Autor Rafał Hyrycz

wrz 21

Wygląda na to, że szykuje się mały serial. Taki na miarę „Mody na sukces” lub conajmniej rodzimego „Klanu”.  Wibracje w kijance… temat rzeka…

Jakiś czas temu, gdy byłem w drodze do byłego miasta wojewódzkiego, zatrzymałem się w jednej wsi gminnej zatrzymać celem zakupienia tego i owego w monopolowym. Przy odpaleniu auta okazało się, że gdzieś z przodu czy też z dołu HGW tak naprawdę skąd dochodzi metaliczny stuk jakby coś luźne było i waliło. Ponieważ przykre to zjawisko akustyczne nie występowało wcześniej drogą dedukcji doszedłem do jedynego słusznego wniosku, że coś się widocznie zje*** – to znaczy zepsuło się. Oględziny pod maską nie dały rezultatów, silnik nie licząc hałasu przy odpaleniu i gaszeniu działał normalnie, więc podjąłem decyzję o kontynuowaniu podróży. Jechałem sobie wolno – około 80 km/h – nic się nie działo. Przyspieszyłem do setki – nie wiem ile to zabrało, bo akurat nie miałem pod ręką kalendarza – okazało się, że w okolicach setki szarpanie stało się znaczące, jednakże bez żadnych efektów dźwiękowych… Zwolniłem zatem i w żółwim tempie dokulałem się do Ostrołęki. Na parkingu pod urzędem wojewódzkim postanowiłem zaparkować tyłem. Podczas manewrów pojawiło się stukanie czy też dzwonienie – jakby gdzieś pod poprzeczką skrzyni biegów Ki uj? Poduszkę wyrwało czy co? Trzeba zweryfikować… Z kufra szybko wyciągnąłem stary kocyk, rozłożyłem na kostce i wczołgałem się pod auto. Jeden rzut oka na prawą podłużnicę ramy wyjaśnił wszystko – urwał się wspornik do którego mocowana była poducha wyłapująca skrętne ruchy zespołu napędowego. Co ciekawe – wspornik ten przykręcany jest do ramy na dwie śruby – jedna z nich (dolna) zgubiła łeb mniej więcej za premiera Buzka, a druga zmuszona do przenoszenia całego obciążenia wyłamała się razem z kawałkiem ścianki już za premiera Tuska.
No i w ten sposób miałem kolejną rzecz awaryjnie do ogarniecia.

Do domu doturalałem się w tempie takim bardziej spacerowym i w zasadzie od razu – zaraz po przybyciu położyłem się na płytach EKO przydomowego parkingu celem dokonania niezbędnych napraw.

W pierwszej kolejności zdemontowałem ów element tłumiący drgania skrętne  – wystarczyło toto odkręcić od reduktora. Do ramy i tak nic nie trzymało.

W drugiej kolejności  – musiałem się pozbyć pozostałości po dolnej śrubie mocującej wspornik poduszki reduktora do ramy. Jak wspomniałem powyżej – śruba ta straciła łeb już jakiś czas temu, a jej pozostałość za pośrednictwem korozji scaliła się z gwintem w ramie niczym świętym węzłem małżeńskim… No cóż – na takie węzły też są sposoby 🙂 Wiertarka, gwintownik… Jakoś dało radę.

Potem to już łatanina – wyrwany kawałek ścianki ramy wspawałem z powrotem na miejsce. Aby trafił tam gdzie trzeba trzeba było wykorzystać kawałek blachy z dwoma otworami i dwie śruby M8 – wymusiło to właściwe usytuowanie wyrwanego elementu. Potem spawanie – najpierw punktowo aby złapać, potem po odkręceniu śrub i zdjęciu blaszki – spawem ciągłym dookoła. No prawie ciągłym 🙂 Ponieważ taka naprawa jak dla mnie nie zapewniała właściwej wytrzymałości zdecydowałem się jeszcze na wykonanie dodatkowej łaty – nakładki. Spaw wyrwanej części został zeszlifowany, tak aby uzyskać równą płaszczyznę ścianki ramy. Właściwe położenie nakładki zapewniły wkręcone w ramę śruby M8 – w właściwie ich łby. Chwilę potem było po robocie – łata została obspawana dookoła, także w odpowiednio powiększonych otworach. Szlifowania było mało, montaż wspornika (zastosowałem nierdzewne śruby imbusowe) i poduszki poszedł gładko.

Przykre zjawiska akustyczne znikły, zmniejszyły się nieco wibracje… generalnie sukces 🙂

Autor Rafał Hyrycz